czwartek, 4 września 2014

A co jeść w okolicach Monachium.

Jakie jest polskie rozwinięcie skrótu BMW?
BaldMainWagen (prawie mój samochód)


Dowcip usłyszany w Monachium :)

Wy macie szczęście, że was Ruscy nie wyzwolili, bo by nie było BMW.

Odpowiedź na dowcip usłyszana w Monachium :)

Okolice samego Monachium są równie uporządkowane i kosztowne jak stolica regionu. Tyle tylko, że widoki ładniejsze. Może poza Norynbergą, ale o tym na koniec, no i miasta te dzieli odległość podobna do tej, która dzieli Szczecin i Berlin. Niby blisko a jednak tak daleko :)
Już pierwszego dnia mojej wycieczki spotkałem na swojej drodze coś, czego nie widziałem już dawno. Stonka ziemniaczana. Wieść głosi, że była elementem broni biologicznej skierowanej przeciwko Niemcom podczas II wojny światowej, co miało załamać ich, bazującą na ziemniaku, gospodarkę żywnościową.


Korzystając z tego, że jest środek tygodnia należy najpierw zwiedzić te kierunki najbardziej oblegane. Padło na Schwangau czyli miejsce gdzie znajduje się najsłynniejszy zamek w Niemczech.


Jeden jest tuż przy samym centrum tej wioski, ale nie o ten chodziło :)


Co tam jeść? To co się samemu przywiezie. Na zapytanie w jednej z restauracji czy jest coś wegetariańskiego barman pokazał na trawnik :) Na szczęście jest ładne jezioro, gdzie można się posilić kanapkami z wegańskim serem z bioshopu, które są prawie wszędzie choć akurat nie tam :)


No ale koniec tego dobrego, bo zamek czeka. Jest to chyba najsłynniejsza tego typu budowla nie tylko w Niemczech, ale co najmniej w tej części Europy. Nawet wytwórnia Disneya sobie go pożyczyła do swojego logo. Zbudowany został przez Ludwika II nazywanego Bajkowym Królem, który bardzo ubolewał nad tym, że urodził się w XIX wieku. Miał środki to i stworzył sobie namiastkę średniowiecza. Oprócz tego był mecenasem sztuki, gdzie Wagner miał specjalne względy. Miał wielką wizję odnośnie potęgi Bawarii i był bardzo przeciwny temu, aby była ona częścią Niemiec więc, za karę, skończył w jeziorze.


Pod zamkiem bar. Do jedzenia chyba nic za to musiałem zrobić zdjęcie menu. Na uwagę zasługują zwłaszcza niemiecki hot-dog i bawarski hamburger :)


W środku nie wolno było robić zdjęć, więc  z ciekawszych tylko wspaniałe foremki do ciast. <marzy>


Na drugi dzień kolejna wycieczka nad jezioro Tegern, ale po drodze, znany w naszym kraju, flomarkt.


Samo jezioro typowe dla tej okolicy czyli czyste i duże. Miejscowość turystyczna więc coś tam się dało zjeść na upartego przy odrobinie chęci. Natomiast lepszą opcją był piknik, zwłaszcza, że w doborowym towarzystwie :)


Jak pisałem bioshopy są prawie wszędzie.


Natomiast najważniejsze miasto w regionie to Garmisch-Partenkirchen. To taki odpowiednik naszego Zakopanego . Droga samochodowa jest podobna do Zakopianki, a połączenia kolejowe dość częste dlatego to była lepsza opcja.


Zwłaszcza, że można jeść w czasie jazdy czekoladę :)


Tutaj też nie ma murali, chyba że sakralne.



Od zakopanego różni się najbardziej tym, że leży w górach, co rozumiem przez to, że jest nimi otoczone.  Poza tym to deptaki, sklepy i takie tam. Tam na zdjęciu najwyższy szczyt Niemiec.


No i jeszcze jedna subtelna różnica. Wegańska restauracja – Cassiopaya. Wyobrażacie sobie takie coś w Zakopanem ?:)



Jest tu ciekawy park uzdrowiskowy, w którym leży Charlie szukający swojej Góry Cukierkowej.


Jest nawet A'Tuin


A także inne ciekawe konstrukcje do nabierania wody.


Tu pomnik krowy. W hołdzie zwierzęciu, które daje siłę roboczą, mleko i mięso.


W drodze na szlak typowe budownictwo.


I ostrzeżenie o stworzeniach, które można tam spotkać.


Jeszcze tylko tzw. ścieżka oddychająca, pokazująca nam jak cieszyć się świeżym powietrzem.


I wspaniały widok, w tym na skocznię. Adam Małysz pobił tu rekord obiektu. Rekord nie został pobity do dziś. Głównie dlatego, że skocznia została zburzona, a ta tutaj to kolejna zbudowana w niecały rok...


Ale w końcu jak mam góry tak blisko to trzeba to wykorzystać.  Zawsze lubiłem serial „Kompania braci” więc postanowiłem zdobyć Orle Gniazdo w Berchtesgaden, które żołnierze alianccy „zdobyli” w 1945 i postanowili kilka dni korzystać  z jego luksusów. Była tam bowiem willa Hitlera. I tak jak Disney wzorował się na Ludwiku II tak polscy faszyści też nazwali swój festiwal również nazwą wziętą z Alp. Każdy ma swoją bajkę. Sam Adolf bywał tam rzadko. Co innego jego dwie towarzyszki Ewa i Blondi.
Ogólnie trasa nudna ale widoki zacne.


Tuż pod rezydencją wejście do słynnej złotej windy, ale ja jestem twardy :)


To właśnie na tym balkonie zostało zrobione sporo słynnych zdjęć z okresu drugiej wojny światowej. Obecnie jest tam restauracja i zakaz robienia zdjęć :) Nie wierzą tam w mit o wegetarianizmie Hitlera więc i zjeść nie ma co.


Za to jakie widoki. Co prawda trzeba jeszcze przejść kawałek na szczyt, ale się opłaca. Nawet lamentujące kobiety w butach na obcasie mi nie przeszkadzają kiedy widzę coś takiego.


Żeby dojechać do szlaku trzeba było zapłacić 5 euro za ładne widoki. Fakt widoki ładne, a przy okazji zweryfikowałem umiejętność hamowania silnikiem. Gość przede mną jechał na hamulcach i je spalił.


Na dole lokalny produkt czyli sadło ze świstaka.


Na następny ogień poszła Norymberga. Poza bardzo ciekawą starówką, to miasto wygląda jak typowe polskie miasteczko z lat 80-tych. Nawet ludzie mają podobne poczucie humoru.  Jeśli chodzi o podejście ludzi do życia to czułem się tam trochę jak podczas podróży na Ukrainę.
Zaparkowałem samochód pod słynnym sądem, w którym byli sądzeni zbrodniarze nazistowscy. Poszedłem kupić bilet parkingowy po cenie 1 euro za godzinę mając nadzieję, że jak wrzucę 2,70 to dostanę ponad 2,5 h. Nic z tego. Licznik przeskakiwał co pełne euro. No ok, niech będzie 2h. Bilet został wydrukowany, a automat nie wydał reszty, wspaniałomyślnie informując na kwitku, że skasował 2,70, ale parkowanie jest za 2,00 :)
Wstęp do sądu kosztuje 5 euro z tym, że nie ma gwarancji czy będzie można wejść do sali, bo jest ona normalnie używana :)


Starówka jest dobrze zachowana i otoczona murami. Sama w sobie ma jakieś 1,5 km średnicy. Wzdłuż jednego boku idzie ulica przybytków rozkoszy o czym bym się nie dowiedział gdyby nie pani krzycząca z okna "NO FOTO". Dobrze, że nie przypomnieli mi o tym idący na zdjęciu ochroniarze :)


Ogólnie co większy deptak jest przerobiony na pasaż handlowy.




Za to jakie pomniki tam mają.
 

Ale na małych uliczkach, gdzie sklepy by się nie pomieściły już wygląda to inaczej.


Że o mostach nie wspomnę.


Bardzo dobre w Monachium było to, że na każdym kroku był jakiś "Turek" z falafelami. Tutaj barów tureckich jest mniej, a jak już są mają bułki wegetariańskie głównie tylko z fetą.Królują tu jednak "chińczyki" czyli tofu z warzywami. Jest nawet znany i lubiany Loving Hut.
Jednak najlepszym hitem był vegan toffel :) Toffel to pieczony kartofel nadziewany farszem. Z tym, że żeby sie nie bawić z jedzeniem wygrzebują tam miąższ, wsadzają do kubka a na to dają farsz. Vegan to wiadomo co to jest. No cóż. Nie tam. Toffel był pomieszany z żółtym serem, ale pełen luz :)
Na koniec to co podróżnicy lubią najbardziej czyli łupy :) Między innymi tuńczyk, krewetki, wafelki z opcją dietetyczną (mniej cukru i pełne ziarno), tofu z mango, jakieś białe grzyby i kufle z flomarktu.


Przy okazji zweryfikowałem mit o słynnym niemieckim ordnungu. Abstrahując od Norymbergi, chamstwo na drogach zupełnie jak u nas :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz